Podróż Wegry 08/10: W poszukiwaniu włochatych świń
Ta podróż w ogóle nie miała się odbyć. Bo na Węgrzech nie ma morza. A co to za wakacje bez morza (?!). Druga połowa jednak dała się namówić, zapakowaliśmy pociechy w samochód, ostatnią odebraliśmy z kolonii w Kazimierzu i ... start!

senny Kazimierz 2010-08-21
Sobota rano, godzina 9.3o. Dookoła Rynku w Kazimierzu jeszcze mnóstwo miejsc do parkowania, nic dziwnego - miasto się jeszcze nie obudziło. I choć rozkładają się już kawiarnie, kawy o tak "wczesnej" porze nie uświadczysz, a szkoda, bo piękna pogoda i sceneria właściwa. Odpuszczamy więc Kazimierz (następnym razem) i ruszamy w kierunku granicy słowackiej z postojem w Rzeszowie na kupno przewodnika (Wiedza i Życie) i obiad.
Wiktor (4l.) źle się czuje po drodze, chyba po porannym jogurcie, dwa razy wymiotuje w samochodzie. Do końca dnia jest na diecie sucharowej i ekach na chorobę lokomocyjną.
Ok. 18.oo przekraczamy granicę w Barwinku.

Dolina Śmierci 2010-08-21
W okolicach przełęczy dukielskiej toczyły się zacięte walki w czasie II wojny światowej. Do tej pory można tam znaleźć porzucone na polach czołgi (głównie radzieckie), a także armatę i nawet samolot!

Bardejov 2010-08-22
Jedno z moich ulubionych miasteczek w tej części Europy. Bardejów to perełka renesansowej architektury, z fantazyjnie zdobionym maleńkim ratuszem na środku zabytkowego rynku, i ogromnym gotyckim kościołem.
Tym razem mieliśmy szczęście - nie tylko była otwarta kawiarnia i zjedliśmy pyszne śniadanie na pustym rynku (wszyscy mieszkańcy byli na mszy), ale też udało się zajrzeć do wnętrza kościoła, w którym zachowały się gotyckie ołtarze.
Noclegi: można zanocować w samym Bardejowie, ale w tańszym hostelu na starówce nie było już miejsc, a w droższym chcieli od nas 80E, skończyło się na tym, że nocowaliśmy na kwaterach w jakiejś wsi po drodze, 10 km od miasta, w pobliżu Bardejowskich Kupeli, za 30E.

Miskolc 2010-08-22
Nocleg zaplanowany w Miskolcu. Tu udajemy się od razu do dzielnicy Tapolca, słynącej ze źródeł termalnych, znajdujemy nocleg, jemy obiadokolację i idziemy na spacer do parku, żeby wybadać teren nie mówiąc nic na razie dzieciom o planach na jutrzejszy dzień.
Nocleg: u p. Katy na Csabai u. (na przeciwko hostelu Hungaria) - 12 tys. Ft/doba - pokój 4-os. z łazienką, balkonem i dostępem do kuchni; to bylo najprzyjemniejsze miejsce, w którym nocowaliśmy na Węgrzech :) Pani gospodyni bardzo miła - jak sama o sobie mówiła, "zna dużo języków, ale każdy mało" ("kuchnia moźna, to moźna, tamto moźna, wsistko moźna, pszeprasiam, dziękuję"), a naszego najmłodszego - Romanka - wciąż nosiła na rękach.
Jedzenie: w knajpce w hostelu Hungaria - "talerz węgierski" - starczy spokojnie na 2 os. - różne rodzaje mięs, ryż, frytki. Do tego zupa gulaszowa, napoje - razem 5 tys. Ft;

odpoczynek w Miskolcu 2010-08-23
Ten dzień przeznaczamy w całości na baseny termalne w Miskolcu - jeden z głównych powodów naszego przyjazdu na Węgry i punkt przetargowy w dyskusjach z rodziną (początkowo Węgry nie wchodziły w grę, "bo tam nie ma morza").
Wykupiliśmy wejście na bez ograniczeń czasowych (bilet 3300Ft, aktualne ceny można sprawdzić na stronie http://www.barlangfurdo.hu). Byliśmy dość wcześnie, ok. 10.oo, więc zajęliśmy sobie dogodne miejsce pod dużym parasolem koło basenu dla dzieci. O ile nie specjalnie lubię tego typu atrakcje, to trzeba przyznać, że baseny w grotach robią wrażenie. Dzieci oczywiście z wody nie wychodziły, nawet najmłodszy się pochlapał (na miejscu można kupić pieluszki do kąpieli).
Jedynie jedzenie na miejscu pozostawia wiele do życzenia - jest drogie i kiepskie, lepiej zaopatrzyć się w kanapki czy inna wałówkę, którą zresztą mieliśmy, ale szybko się skończyła.

Góry Bukowe 2010-08-24
Po uprzednim zarezerwowaniu mieszkania w Budapeszcie (przez internet, onlyapartments), wyruszamy w dalszą drogę - de Egeru malowniczymi serpentynami przez Góry Bukowe. Słynne Lillafured nie zrobiło na nas większego wrażenia, ale sama trasa jest przyjemna (oprócz tego, ze może się zrobić niedobrze na tych serpentynach, i dzieciom właśnie się zrobiło), dobre miejsce na piesze wędrówki.

Eger 2010-08-24
Na Eger, miasteczko słynne z bohaterskiej obrony przed Turkami, a nade wszystko z wina "bycza krew" (egri bikaver). Legenda mówi, że kiedy w czasie wielotygodniowego oblężenia skończyły się zapasy wody, dowódca kazał otworzyć dla obrońców pełne wina zamkowe piwnice. Turcy byli przekonani, że Węgrzy piją byczą krew, dlatego są niepokonani. Jako, że czasu było mało, poszliśmy zwiedzić tylko zamek, do którego wiodą ciasne, brukowane uliczki. Miasto jest przyjemne, ale brak mu atmosfery, dlatego do najpiękniejszego na Węgrzech pretendować nie może. Wejście na zamek 600/300Ft, dodatkowo płatna (450/300Ft) ekspozycja "figur woskowych" (nie warto, nawet dzieci nie zainteresowały).
Jako, że później Turcy zdobyli jednak Eger, ciekawym zabytkiem miasteczka jest pozostały po nich minaret, określany w literaturze jako najbardziej na północ wysunięty w Europie (choć w Kamieńcu Podolskim też jest XVII-w. minaret, a to dużo bardziej na północ).

Godollo - pałac Sissi 2010-08-24
Kolejnym punktem podróży tego dnia był barokowy pałac Grassalkovichów, który zasłynął później jako węgierska rezydencja Habsburgów, szczególnie ulubiona przez Sissi, która wychowywała tu swoją najmłodszą córkę. We wnętrzach odtworzono wystrój z epoki, w tym meble i tkaniny na ścianach w ulubionym przez węgierską królową fiołkowym kolorze. W środku nie wolno robić zdjęć.
Pałac otacza spory park, dopiero przywracany do dawnej świetności.

w kierunku Węgier 2010-08-22
Już bez zwiedzania po drodze (Słowacja innym razem!) jedziemy przez Preszów i Koszyce w kierunku granicy węgierskiej.Po węgierskiej stronie naszym pierwszym celem jest zamek w Boldogkőváralja. Osobliwością jest punkt strażniczy umieszczony na wąskim cyplu skalnym, skąd rozciąga się widok na okoliczne równiny (niestety wejście tam było zamknięte). Sam zamek jest malowniczo położony na wzgórzu. W środku niewielka ekspozycja historyczna, m. in. makiety walk z Turkami.

pierwsze spotkanie z Budapesztem 2010-08-24
Z Godollo zadzwoniliśmy do pani, która miała nam wynająć mieszkanie, że wyjeżdżamy i za ok. pół godziny będziemy. Pół godziny to był szacunek naszego GPS-a, który jednak nie wziął pod uwagę, że ulica, na która mamy trafić jest jednokierunkowa w drugą stronę, niż u niego na mapie i zapętlił się konkretnie, tak że chyba z godzinę spędziliśmy podziwiając miasto z korków ulicznych... akurat słonce chyliło się ku zachodowi i budapesztańskie arterie prezentowały się pięknie, trzeba przyznać. Udało się nam trafić dopiero, kiedy nasza gospodyni dosiadła się do nas ;)
Po zakwaterowaniu wyszliśmy na poszukiwanie knajpki. W czasie kolacji ktoś włamał się do naszego samochodu i ukradł jedną jedyną rzecz - tego nieszczęsnego GPS-a (ze schowka). Byliśmy więc dalej zdani tylko na siebie, i trzeba przyznać, że tylko na pierwszy rzut oka jeżdżenie po Budapeszcie tak przeraża.

Budapesz, dzień 1 2010-08-25
Mamy tylko dwa dni w Budapeszcie! Ciężki wybór, co zobaczyć, żeby choć trochę poznać miasto.
Wybór pada najpierw na budynek parlamentu - i słusznie, bo żeby go zobaczyć, trzeba odstać godzinę w kolejce po bilety. Zmieniamy się, przy okazji penetrują okoliczne ulice i place. Trochę w ciemno, bo dopiero na koniec trafiamy na najciekawszy chyba w okolicy plac (nazwy nie pamiętam, z pomnikiem poświęconym Armii Czerwonej) z monumentalnymi gmachami w stylu secesji (m. in. telewizja - dawna giełda).
Bilety na zwiedzanie parlamentu dla Europejczyków są bezpłatne, mój mąż też się załapał, bo zakombinował trochę przy kasie - pokazał cztery polskie paszporty (moje i dzieci) i dostał cztery bezpłatne bilety, na które weszliśmy wszyscy (półroczny Romek nie potrzebował biletu). Załapaliśmy się do grupy angielskojęzycznej, ale pani przewodniczka miała taką wymowę, że połowy nie rozumiałam.
Budynek jest przystosowany dla niepełnosprawnych, więc wejście do środka z wózkiem nie stanowiło problemu. Choć nie przepadam za neogotykiem, to muszę przyznać, że parlament zrobił na mnie ogromne wrażenie. Podobał się nawet naszemu czterolatkowi - Witkowi, który wymieniał go potem wśród "co ci się najbardziej podobało".
Po zwiedzeniu parlamentu jedziemy na drugą stronę Dunaju - do Budy. Na gorę wjechaliśmy wagonikiem (atrakcja dla dzieci). Odpuściliśmy sobie zwiedzanie z dziećmi galerii, przeszliśmy tylko po starówce, zwiedziliśmy kościół Macieja (pod którym stała polska wycieczka i słuchała przewodnika (pilota), który opowiadał takimi ogólnikami, że równie dobrze ja mogłabym robić za takiego przewodnika po Budapeszcie.
Na Baszcie Rybackiej zjedliśmy obiad (12 tys. Ft.) i prawie biegiem na parking, bo chcieliśmy jeszcze tego dnia zdążyć na rejs wycieczkowy statkiem po Dunaju.
Na rejs owszem, zdążyliśmy, ale w porcie okazało się także, że zamiast płacić 4 tys. za jeden bilet, można popłynąć zwykłym, rejsowym stateczkiem za 3 tys. za wszystkich, co prawda bez przewodnika i lemoniady na pokładzie, ale wybraliśmy tę opcję - na jutro, bo tego dnia stateczki już nie kursowały.

Szentendre 2010-08-25
Zamiast rejsu po Dunaju pojechaliśmy więc do Szentendre - położonego kilkanaście km od Budapesztu węgierskiego "Kazimierza Dolnego" - urokliwego miasteczka artystów, położonego malowniczo nad Dunajem.
Było już dość późno, więc ani pogoda na zdjęcia, i ruch turystyczny już po woli zamierał (może i dobrze, bo nie lubię tłumów), i niestety świątynie były pozamykane (cerkiew serbska). Znów więc spacer, lody w miejscowej kawiarence przy rynku i powrót do Budapesztu.
Po drodze zajechaliśmy do Lidla, żeby kupić coś na kolacje i śniadanie, i przy okazji wzięliśmy butelkę Tokaja - Asu puttony (kosztował zaledwie 1100 Ft = ok. 15 zł). Przydał się wieczorem ;)

Budapeszt, dzień 2 2010-08-26
W pierwszej kolejności jedziemy zorientować się, które termy warto odwiedzić. Zaglądamy do term Gellerta (http://www.gellertbath.com) (najsłynniejsze, secesyjne, z początku wieku, znane m. in. z 'C.K. Dezerterzy" i skandalizującej instalacji Kozyry "łaźnia męska"). Myślałam, że ten Gellert to jakiś tutejszy badacz źródeł mineralnych, okazało się, że biskup, który z pobliskiej góry został strącony w beczce do Dunaju w XI w.
Potem jedziemy do lasku miejskiego, gdzie znajdują się inne słynne tremy - Szechenyi (http://www.szechenyibath.com). Cena jest podobna, decydujemy się na Gellerta ze względu na naszego czterolatka, Wiktora (w Szechenyi najpłytszy basen ma 0,8 m. i nie można wejść do środka z wózkiem). Ale to jutro.
Tymczasem zwiedzamy "zamek we wszystkich stylach" w lasku miejskim. ma on swoją nazwę, ale jakoś wyleciała mi z głowy... aha, Vajdahunyad (wujek Gogle podpowiedział). Zameczek ten jest skrótem historii węgierskiej architektury, dla nas tym ciekawszy, że elementy w nim wykorzystane pochodzą w dużej części z budowli znajdujących się w Siedmiogrodzie, obecnie w Rumunii - tych, które oglądaliśmy na własne oczy w zeszłe wakacje. Same "Vajdahunyad" to po węgiersku Hunedoara, w której też byliśmy. Niestety trwają remonty i jeziorko tez jest w rekonstrukcji, co sprawia trochę niemiłe wrażenie.
Z lasku jedziemy do portu - stateczek się trochę spóźnia, ale w końcu jest. dzieciaki zachwycone - Wiktor pierwszy raz w życiu płynie statkiem. Dunaj jest piękny, choć już chyba nie tak modry, jak kiedyś ;)
Następnym punktem programu jest Opera. Dostępna dla zwiedzających tylko dwa razy dziennie - o 15.oo i 16.oo, wejście kosztuje 2500 Ft. (bilety na spektakl są tańsze! Ale akurat była przerwa urlopowa). Tym razem Wasyl z chłopakami idzie na spacer, a do Opery tylko ja i Marta. Trafiamy do grupy angielskojęzycznej (tym razem przewodnik nie sepleni ;). Bardzo chciałam zobaczyć operę i nie jestem zawiedziona. Inna, niż nasza, lwowska, choć oczywiście korespondująca z nią w stylu. Zobaczyliśmy m. in. pomieszczenia przeznaczone dla rodziny cesarskiej. Ciekawostką jest wykorzystanie przy budowie gmachu antycznych rzymskich mozaik.
Z Opery wracamy do centrum, choć należało jeszcze zajrzeć na pobliską, najstarszą w Budapeszcie, stację metra.
Zaglądamy do słynnej secesyjnej hali targowej, kupujemy wieniec papryczek, salami i owoce, po czym udajemy się w kierunku Veci utca - deptaka z niezliczonymi straganami dla turystów, pamiątkami, itp. Tutaj jemy także obiad (kosztował 11 tys. Ft) - tradycyjnie jest i zupa gulaszowa (próbowaliśmy jej wszędzie).
Wysyłamy kartki, kupujemy pamiątki (tanio można było kupić chustki na szyję i szale)
Najciekawszą część Veci i okolic zwiedzamy już po ciemku - secesyjne, historyzujące i eklektyczne gmachy i kamienice, m. in. niesamowity Bank Turecki.

pożegnanie z Budapesztem 2010-08-27
Rano idziemy do term Gellerta. Jest przyjemnie, choć w Miskolcu było wiele lepiej. Tutaj jest spokojnie, niezbyt wiele ludzi (a jednak leżaki w cieniu wszystkie zajęte). Część term jest zamknięta dla przeciwnej płci. Brodzik dla dzieci znajduje się na uboczu, prawie nikogo tam nie ma. Zdecydowanie jest to bardziej kompleks leczniczy, niż wypoczynkowy.
W porze obiadowej zbieramy się i opuszczamy Budapeszt.

W drodze nad jezioro Cisa 2010-08-27
Wyjeżdżamy z Budapesztu w kierunku południowo-wschodnim. Od tej pory nasza podróż jest pełną improwizacją - na bieżąco decydujemy, co warto byłoby jeszcze po drodze zobaczyć. Aha, kupiliśmy sobie w końcu mapę.
Kiedy dojężdżamy do Szolnok, natrafiamy na korek. Postanawiamy go objechać, a potem zupełnie zmieniamy trasę, decydując się na jazdę bocznymi drogami. Co prawda, zanim trafiliśmy na właściwy wyjazd z miasteczka, trochę to potrwało, ale opłaciło się. Krajobrazy po drodze ciekawe, a im bliżej Cisy, tym piękniej i bardziej dziko.
Jedyny most na Cisie służył równocześnie jako kolejowy i drogowy (jechało się po torach - przejeżdżaliśmy go kilkakrotnie, szukając noclegu), korzystaliśmy też z przeprawy promowej - dodatkowa atrakcja dla nas i dzieci.

Nad jeziorem Cisa 2010-08-27
Jezioro Cisa, mimo, iż opisywane w przewodniku jako drugie po Balatonie, i w ogóle mekka turystów, okazało się cichym, spokojnym i pustym miejscem. Jedyny hotel, jaki widzieliśmy po drodze, znajdował się z Kirkore, ceny były jak na księżycu, gości zero, za to mnóstwo prospektów dofinansowanych przez UE jako wkład w rozwój regionu. Sam hotel zresztą chyba też, i był nagrodzony dyplomami i medalami, tylko co z tego.
Trzeba przyznać, że obsługa była mila i zjedliśmy tam genialną zupę z karpia (pontyhalasle). Były też potworne komary, i zaczęła się psuć pogoda - odjeżdżaliśmy już w deszczu.
Następne godziny spędziliśmy na szukaniu (już po ciemku) noclegu. Po 19.oo okoliczne wioski wyglądały na wymarłe - nawet w oknach nie świeciły się światła. W końcu znaleźliśmy jakąś znośną kwaterę prywatną w Abdaszalok.

PUSZTA 2010-08-28
Przejazd wzdłuż północnego brzegu jeziora upewnił nas, że nie ma tutaj czego szukać. Campingi, wioski rybackie, wymarzone miejsce na podglądanie dzikiego ptactwa i wycieczki rowerowe, łowienie ryb. Pogoda nie sprzyjała kąpielom.
W związku z powyższym pojechaliśmy prosto do Hortobagy, które jest siedzibą parku narodowego. Tutaj, na wielkich pustkowiach, zwanych "puszta" od niepamiętnych czasów węgierscy pasterze wypasali siwe rogate bydło i włochate świnie. Dziś można to już zobaczyć tylko na specjalnie dla turystów zorganizowanych pokazach, na które nie poszliśmy, bo były dość późno (o 16.oo), a nie mogliśmy zostać na noc, bo kończyły się nam pieniądze i trzeba było jechać do jakiegoś bankomatu, no i żal nam było pieniędzy (2500 Ft).
W Hortobagy znajduje się niewielkie muzeum przyrodnicze, i akurat odbywał się jakiś piknik myśliwski, a przy okazji także jarmark miejscowego rzemiosła i przysmaków. Kupiliśmy trochę sera (sprzedawca znał dwa słowa po polsku: "kozi" i 'krowi") a także miejscowy "słodycz", który wyglądał jak zapakowany w celofan kawał starej pianki do montażu okien. Nie polecam wam tego zakupu.
Atrakcja parku jest kolejka wąskotorowa, ale jak dowiedzieliśmy się ze strony parku, przetłumaczonej przez nieocenionego wujka G. tego dnia "kolejka nie leci", co potwierdziły panie w informacji. Dostaliśmy za to mapkę okolic, na której była miedzy innymi zaznaczona csarda (karczma), a że zbliżała się pora obiadu, to ruszyliśmy w te stronę.
Csardy w zaznaczonym miejscu niestety nie było, trafiliśmy na inną, dopiero 6 km przed Debreczynem, gdzie posililiśmy się świetnym gulaszem.
W Debreczynie zatrzymaliśmy się tylko przy bankomacie, nocowaliśmy w Tokaju, po drodze obserwując krwawy zachód słońca i burzowe chmury wiszące nad ziemią. .

Tokaj 2010-08-29
Rano w Tokaju była już znów piękna pogoda. Specjalnie nie nastawialiśmy się na zwiedzanie, raczej na degustację i zakupy. jakież była nasze zdziwienie (choć w sumie... chyba nie powinniśmy być zdziwieni), kiedy odkryliśmy, że to samo wino, które kupiliśmy w Lidlu w Budapeszcie za 1100 Ft., tu kosztuje 2-3 tys., a w markecie w ogóle go nie ma... pojechaliśmy nawet do wytwórni, która znajduje się kilkanaście km za Tokajem, ale była niedziela i pocałowaliśmy klamkę. Skończyło się na tym, że mąż w informacji turystycznej zapytał... gdzie jest najbliższy Lidl :)) - pojechaliśmy tam i kupiliśmy trzy kartony tego samego Asu puttony, po 1100 Ft za 0,5 l.
Za resztę pieniędzy nabyliśmy miejscowego półsłodkiego furminta prosto z beczki (600 Ft/l.) i dwa lepsze, butelkowane asu (5 puttonów, 2500/0,5 l.) od niejakiego Lajosa Soltesza, który nie mówił ani słowa w żadnym języku oprócz węgierskiego, ale jakoś się dogadaliśmy ;)

pamiątki z podróży 2010-08-29
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
a wlochatych swin nie udalo mi sie zobaczyc, dopiero po powrocie w internecie :))
-
Sentendre jest na swoim miejscu, a Boldogcostam nijak nie chce wskoczyc tam, gdzie powinno byc - co nie przeniose, to wraca, blad kolumbera :( dalam sobie spokoj.
-
z wielką przyjemnością obejrzałam termy w Miskolcu, ja tam byłam w 1984 r, bardzo wiele się zmieniło.
-
P.S. Co z tymi włochatymi świniami, bo się nie doczytałem, a przyznam że intryguje mnie tajemniczość tytułu ?
-
Ciekawa relacja, widzę, że trasa podobna do mojej. Cieszy mnie,że zainspirowałem Was egzotycznie brzmiącym Boldogkovaralja. Piękne miejce.
Część odczuć zgoła odmiennych niż moje, zwłaszcza jeśli chodzi o Lillafured i Eger. Mnie oba te miejsca bardzo przypadły do gustu. Moją trasą wyruszyła później ciocia, mówi że Lillafured to najpiękniejsze miejsce na trasie. Widać jak zwykle wszystko zależy od preferencji, dnia i oczekiwań :)
Miło było ruszyć raz jeszcze węgierskim szlakiem, choć przyznam, że trochę trudno było skakać po punktach podróży, które chyba trochę chochlikowo wskoczyły w inne miejsce. Wydaje mi się, że Boldogkovaralja i Szntendre powinny być w trochę innej kolejności.
Pozdrawiam
pozdrawiam